
Nagle dopadła mnie melancholia! Przecież trzymałam się ulic pełnych światła, brzegów skąpanych w słońcu, jasnej polany, a i tak zostałam złapana. Patrzyłam w niebo, twarze ludzi i linie papilarne liści – nie w żadne zakamarki, nie pod nogi. Na nic. Przecież oddychałam głęboko, chciało mi się tańczyć, a tu taki cios! Od kilku dni czuję się porwana i uwięziona. Przetrzymywana, bez widoków na przyszłość. To już takie czarnowidztwo, taki listopad, bez szans na przesmyk światła i lśnienie w długim tunelu na końcu drogi. Taka cela z małym oknem o wymiarach pięści, pod ścianą w kucki, tępy wzrok, i nic się nie chce… Ale to będzie w listopadzie, grudniu, koniec świata, a na razie jestem wyprowadzana. Wolno mi jeszcze obejrzeć się za siebie, popatrzeć na lato, na ten ostatni błysk, ostatni raz…
No dobrze, może trochę przesadzam:) Sierpień był taki dla mnie dobry. Rozświetlony, przejrzysty, intensywny w smaku. Pełen córki… Po prostu szkoda mi żegnać się z latem. Jutro już przedszkole, praca, komunikacja miejska i tak dalej. Wspominamy więc lato jeszcze przez moment, zamykając je w małych obrazkach. Tuż przed wyjazdem Milo zebrała rośliny z ogrodu i ułożyła je w miniaturowe kompozycje. Przykryte szybką, oprawione w drewniane ramki i powieszone w naturalnym otoczeniu przypominały wakacje, niczym ołtarzyk ku czci lata, ku pamięci pięknych chwil…









Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…